fot.: Materiały własne
– Pracownię mam w sypialni, na strychu. Jest tam fajny klimat, stare belki, okna w dachu. Jak położę się na podłodze, to widzę chmury i to dobrze robi na myślenie – mówi Andrzej Milewski, szerzej znany jako Andrzej Rysuje. Jeden z najpopularniejszych polskich rysowników opowiada też w rozmowie z Nieruchomosci-online.pl, za co nienawidzi swojej ostatniej przeprowadzki, jakim był sąsiadem i co sądzi o polskiej polityce mieszkaniowej. Zapraszamy.
Słyszałem, że Andrzej nie tylko rysuje, ale ostatnio też przeprowadza się. Co więc wybrałeś? Dom, mieszkanie czy mieszkaniomat?
Dla rodzinki najfajniejszy jest dom, a nas jest czwórka plus pies. Chcieliśmy, żeby każdy miał swoją przestrzeń. Kiedy byliśmy we trójkę, to jeszcze jakoś dawaliśmy radę w mieszkaniu, ale jak pojawiło się kolejne dziecko, to wiedzieliśmy, że trzeba szukać czegoś większego. No i mamy dom z lat 20., czyli ponad 100-letni.
Jak szukałeś swojej nowej nieruchomości?
Żona szukała. Umówiliśmy się, że to ona wyszukuje oferty.
Czyli to była Wasza wspólna decyzja?
Jak w tym memie: „Jesteś pantoflarzem? Tak. No to powiedz coś po pantofelsku. To była nasza wspólna decyzja!”. A mówiąc poważnie, na szczęście mamy z żoną podobny gust. Podobają się nam nieruchomości stare, ładnie zaprojektowane i położone w miarę blisko miasta. Wcześniej mieliśmy mieszkanie w kamienicy na Żoliborzu w Warszawie, właśnie dlatego, że to fajnie zaprojektowana, zielona dzielnica. Teraz mamy dom na Biskupinie (osiedle we Wrocławiu – red.) i to też ciekawa, zielona okolica.
Niedaleko była jeszcze sprzedawana kostka z PRL-u. Tańsza, z większym ogrodem. Też się nad nią zastanawialiśmy, ale na koniec dnia wybraliśmy ten poniemiecki dom. Uznałem, że – kurde – jak już mam się zadłużać, to chcę wiedzieć, za co płacę. Pomyślałem, że jak potem będę codziennie podjeżdżał pod dom, to chcę, żeby on był ładny. I taki jest. Wczoraj wróciliśmy z żoną z Gdańska. Weszliśmy do środka i mówimy: Jeeezu, jaki piękny dom. Jak dobrze jest tu wracać. Kiedy mieszkałem w kamienicy na Żoliborzu, to nie nazywałem tego swoim domem. To było mieszkanie. Fajne, lubiłem je, ale dopiero teraz mam coś, co nazywam domem.
Minusem jest oczywiście to, że kiedy kupujesz stary dom, to trzeba robić w nim wszystko, a to kupa kasy. Szczególnie, że my chcemy dom wyremontować tak, aby był jak najbliższy oryginalnego wyglądu. Na przykład nie chcemy nowego ogrodzenia, zależy nam na odzyskaniu wyglądu tego starego.
Zrobiłeś śledztwo i sprawdziłeś, kim byli poprzedni właściciele domu?
Tak. Przed nami mieszkali architekci, wcześniej chirurg. Sąsiad ostatnio powiedział mi, że mieściła się tam też centrala Pomarańczowej Alternatywy we Wrocławiu. Za komuny to był ruch protestu przeciwko władzy. Kupiłem więc chałupę z historią. Chociaż na początku nie wierzyłem, że to w ogóle będzie możliwe. To była dość skomplikowana operacja.
Dlaczego?
Najpierw musieliśmy sprzedać swoje mieszkanie w Warszawie, jeszcze z częściowym kredytem. Trzeba było więc najpierw spłacić stary kredyt, potem znaleźć dom, kupić go i wyremontować. Ostatecznie kupowaliśmy nieruchomość z agentem, bo była masa formalności, na które ja po prostu nie miałem czasu. Szczególnie przy wniosku kredytowym do banku. Mam takie podejście, że wolę dać zarobić komuś i poświęcić ten czas na swoją pracę, w której zarobię więcej. Kapitalizm to uwielbia.
A jak sama przeprowadzka?
Warszawa-Wrocław. Koszmar… Operacja była utrudniona, bo nie przeprowadzaliśmy się od razu do domu. Najpierw trzeba było go wyremontować, dlatego na ten czas przenieśliśmy się do teściów pod Wrocław. Wszystkie graty przyjechały na wioskę, większość trafiła do stodoły. Mieszkaliśmy z teściami półtora roku.
Najtrudniejsze były jednak codzienne dojazdy z wioski do Wrocławia, bo dziecko zapisaliśmy już do docelowego przedszkola. Nie chcieliśmy później przenosić dzieci z przedszkola do przedszkola. Codziennie dojeżdżałem więc kilkadziesiąt kilometrów – wyobraź sobie, ile „wachy” paliłem – prowadziłem dziecko do przedszkola, a potem chodziłem do mieszkania należącego do mojej koleżanki, która na co dzień pracuje w Niemczech. Tak się dobrze składało, że jej mieszkanie było właśnie tuż obok przedszkola i mogłem tam pracować. Kończyłem więc pracę, zabierałem dziecko i wracałem na wioskę.
Jak mówiłem, cały ten proces trwał półtora roku. Nic dziwnego, że małżeństwa rozpadają się przy remontach i przeprowadzkach, bo to stresujący okres. Remontujesz nieruchomość, w której chcesz mieszkać, w międzyczasie mieszkasz u kogoś, a to kłopotliwe dla wszystkich. Tu coś się przeciąga, tu płytki nie takie, tu cały czas dzwoni wykonawca, bo ciągle coś wychodzi. Szczególnie w starym domu nie brakuje niespodzianek. Pojawiały się też oczywiście nieprzewidziane, duże wydatki. Na przykład rozwalił się nam piec. Teraz mamy przynajmniej nowy, który pali dwa razy mniej gazu i dobrze grzeje całą chatę. Fajnie, tylko wszystko to sprawiło, że oczywiście nie doszacowaliśmy kosztów. O jakieś 50 proc.
Miałem taki moment, że przez przeprowadzkę i to kursowanie do miasta nie mogłem już myśleć. Byłem tak zmęczony i zestresowany, że nie byłem w stanie skupić się na pracy. Pomogły dopiero leki na uspokojenie. To wszystko było stresujące i na dodatek przy dwójce małych dzieci, które są bardzo wymagające. Ostatnio pierwszy raz z żoną wyszliśmy na miasto, na rocznicę. Pierwszy raz od kilku lat. Mam nadzieję, że im większe będą dzieci, tym więcej będziemy korzystać z tego miasta. Fajnie jest mieszkać w mieście, chociaż minus jest taki, że nieruchomości są drogie.
Właśnie. Sprawdziłem, po ile są dziś czereśnie we Wrocławiu. W przypadku mieszkania 2-pokojowego z rynku wtórnego średnia cena ofertowa za metr to około 13,4 tys. zł. W Warszawie to 18,5 tys. zł.
No widzisz. To właśnie jeden z powodów, dla których przeprowadziliśmy się z Warszawy do Wrocławia. Ceny nieruchomości są tutaj jednak sporo niższe. Kiedy oglądaliśmy szeregówki na Żoliborzu, to ceny były prawie o milion złotych wyższe niż we Wrocławiu. I to też były domy do totalnego rozprucia.
Wychowywałeś się w ogóle w bloku czy w domu?
W bloku, na warszawskim Służewcu. Na szczęście nie były to depresyjne, dziesięciopiętrowe molochy. To były jeszcze całkiem spoko blokowiska, budynki miały trzy-cztery piętra.
Jakim sąsiadem był młody Andrzej Rysuje?
Przyjaznym, ale ekspresyjnym, bo malował graffiti. Zdarzyło się, że i klatkę pomazał. Teraz się do tego przyznaję i chciałbym za to przeprosić sąsiadów. Chociaż to już pewnie przedawnione...
Byłeś gniazdownikiem?
Nie, dość szybko wyfrunąłem od rodziców. Wyprowadziłem się od razu, jak tylko miałem okazję, czyli jeszcze na studiach. Najpierw do wynajmowanego mieszkania na Bródnie. Lata 90., blok ośmiopiętrowy. Mieszkaliśmy tam długo, z siedem czy osiem lat. Na początku ja, szwagier i jego siostra, wtedy już moja dziewczyna.
Później jeszcze na chwilę przeprowadziliśmy się do mojej siostry, która już miała mieszkanie po babci. Byliśmy tam jednak dosłownie przez kilka miesięcy po ślubie, bo zaczęliśmy już proces kupna własnego mieszkania. Nie chcieliśmy czegoś w nowym budownictwie. Za mało zieleni, bez parku. Wzięliśmy więc fajne, stare budownictwo z zaprojektowaną przestrzenią, z parkiem, alejką, placem zabaw dla dzieci. Czyli w starym stylu.
Tylko że stary styl ma też swoje minusy – w starych kamienicach są starzy ludzie i czasami ciężko jest się międzypokoleniowo porozumieć.
Czyli nie układało się z sąsiadami?
Miałem sąsiada, któremu wszystko przeszkadzało. Kiedyś w sobotę puściliśmy muzykę do sprzątania. Mieliśmy taki mały głośniczek. Naprawdę, sami go ledwo słyszeliśmy, ale sąsiad i tak przyszedł z góry i kazał wyłączyć. To takie polskie: od razu z pretensjami. Jeszcze żeby to był jakiś Chopin, to rozumiem…
Obok mieszkała też „szefowa” kamienicy. Pani, która przez długi czas była dozorczynią i uważała, że może zarządzać wszystkimi. Z kolei na górze mieliśmy zaburzoną, starszą osobę. Raz pilnowała okien na klatce, żeby nikt nie otwierał, bo ona się przeziębi. Innym razem tak trzaskała drzwiami, że aż szyby się tłukły. Przychodziła też pod nasze drzwi i wyklinała. W pewnym momencie miałem z nią ostre spięcie… Nie wytrzymałem, bo miałem małe, niewyspane dzieci.
Po tej przygodzie w kamienicy wiem, że dobrzy sąsiedzi to jest szczęście. Naprawdę. W ogóle uważam, że powinna być taka usługa – rating sąsiadów. Słyszałem, że coś podobnego funkcjonuje w Chinach. To akurat kraj autorytarny, dlatego tego kierunku nie polecam, ale ten problem akurat rozwiązali. Obywatele mają rating, takie punkty za bycie dobrym Chińczykiem. I od tych punktów zależy chociażby zdolność kredytowa (chodzi o krajowy system oceny obywateli, opracowany i wprowadzony przez rząd Chińskiej Republiki Ludowej – red.).
To ile punktów dałbyś swoim obecnym sąsiadom we Wrocławiu?
Obecni są super. Mamy obok starszą panią, która jest bezproblemowa. Wprawdzie była trochę wystraszona, kiedy chcieliśmy jej kopać w ogródku, bo trzeba było doprowadzić prąd, ale kiedy wytłumaczyliśmy, o co chodzi, to było już OK. Inni sąsiedzi natomiast mają dzieci, tak jak my, dlatego już ich zaprosiliśmy. Fajni ludzie.
Mam taką teorię, że ludzie, którzy mają więcej przestrzeni, są mniej zestresowani. Mieszkanie w bloku jednak wzmaga konflikty, frustracje. Ale jak ma być inaczej, jeśli wracasz zmęczony z pracy, a ktoś ci robi nad głową imprezę. Niby jesteś tolerancyjny i wytrzymasz, ale gdzieś to wszystko się odkłada. A przy małych dzieciach jesteś tak przebodźcowany, że w pewnym momencie chcesz już tych bodźców już jak najmniej.
Porozmawiajmy teraz o Twojej pracy, ale w kontekście nieruchomości. Masz typową pracownię?
Miałem kiedyś, na Żoliborzu. Kiedy urodziło się drugie dziecko, to stwierdziłem, że w mieszkaniu nie da się już pracować. Pracownia mieściła się w starej willi. Właściciel wynajmował tam przestrzenie pod działalności. Była kancelaria, wydawnictwo, jacyś programiści, a jeden pokoik wziąłem ja. Dobrze mi się tam pracowało.
Teraz mam pracownię w sypialni, na strychu. Wcześniej były tam trzy pokoje, ale zrobiliśmy jeden duży. Fajny klimat: stare belki, okna w dachu. Jak położę się na podłodze, to widzę chmury i to dobrze robi na myślenie.
Kiedyś czytałem, że nie powinno się w jednym pokoju spać i pracować.
Też o tym słyszałem, ale tak naprawdę moja praca często odbywa się gdzieś indziej. Rysunki wymyślam na spacerze, w drodze na siłownię, gdzieś w biegu. Fajnie o tym mówiła tegoroczna laureatka nagrody Nike za wiersze. Jej zdaniem jakoś tak to jest, że planety ustawiają się w odpowiednim układzie i przychodzi do ciebie wiersz. U mnie też tak jest, że rysunek czasami po prostu przychodzi.
Ale niestety nie zawsze tak to działa. Większość rysunków jest jednak wysiedziana, wymyślona. Trzeba krążyć wokół jakiegoś tematu, czytać o nim, myśleć, zastanawiać się, patrzeć z drugiej strony.
Masz już pomysł, powstaje szkic i co dalej?
Szkic wysyłam do swojej grupy recenzenckiej. To grono przyjaciół, sprawdzonych od lat, o różnej wrażliwości, poczuciu humoru i płci, bo to też ważne. To oni oceniają moją pracę.
Często też podpieram się sondą instagramową w relacjach. To bardzo proste narzędzie: wrzucam szkic i pytam ludzi: tak czy nie? Jeśli rysunek ma więcej niż 85 proc. „na tak”, to oznacza, że jest OK. Taki jest mój próg wejścia. Tylko że to też się nie zawsze potwierdza. Ostatnio rysunek miał 63 proc., czyli teoretycznie powinienem go totalnie odrzucić, ale moja grupa recenzencka uznała, że jest bardzo dobry. Wrzuciłem go i faktycznie się sprawdziło. Czyli poza badaniami ilościowymi trzeba robić też jakościowe.
Jeśli rysunek przejdzie już testy, zaczynam rysować go na czysto, czyli ołóweczkiem, markerem. Następnie robię zdjęcie rysunku, wysyłam sobie na maila i koloruję już na kompie. I potem rysunek leci. Albo do Gazety Wyborczej, albo na moje kanały, albo do klienta, jeśli to rysunek na zlecenie.
Czy zdarzyło Ci się, że opublikowałeś rysunek, a potem go usunąłeś, bo uznałeś, że był jednak zbyt ostry?
Czasami tak się zdarza. Zwłaszcza wtedy, kiedy rysunek zostanie opacznie zrozumiany. Moja intencja jest zupełnie inna, odbiór jest inny i wtedy zdarza mi się usuwać. Raz nawet zrobił to Facebook.
Co nabroiłeś?
To był rysunek o usypianiu dziecka. Narysowałem, że kąpiel usypia dziecko na 50 proc., suszarka na 70 proc., a suszarka wrzucona do kąpieli na 100 proc. Niestety, żyjemy w czasach, kiedy wszystko jest interpretowane dosłownie, więc ktoś chyba uznał, że jakiś kretyn to zobaczy i sam wrzuci suszarkę do kąpieli.
Zauważyłem, że ostatnio omijałeś też temat powodzi.
Rysowałem o powodzi, ale nie publikowałem, bo nie przeszło testów. Bóbr, który podgryza słupki sondażowe Donaldowi Tuskowi był już fajny, ponieważ był trochę obok powodzi. Nie o dramacie ludzi, tylko o zwierzętach, więc to już dobry temat do rysowania. Próbowałem zmierzyć się też z tematem samej pomocy powodzianom, ale miałem świadomość, że to jest jednak kiepski temat do rysowania. Czyli z zawodowego obowiązku próbowałem podejść do tematu, ale widziałem, że te próby są nieudane. Moi recenzenci też to potwierdzili.
Wierzysz politykom w kwestii polityki mieszkaniowej?
Uważam, że kredyt 0 proc. to poroniony pomysł. W swoim rysunku – który akurat nie był wulgarny – nazwałem go Polskim Programem Kosmicznym. Będzie paliwem do wysokości czynszów, bo ludzi nie będzie stać na mieszkania.
A może Ty masz pomysł, jak uzdrowić polski rynek mieszkaniowy?
Przede wszystkim uważam, że państwo też powinno dużo budować. Tylko obawiam się, że to się nie uda. Skoro nawet PiS na tym poległ, a przecież ma takie silne zacięcie prosocjalne i prorodzinne, to nie sądzę, żeby PO to zrobiło. Tego się boję. Jest jeszcze może nadzieja w lewicy, że wyszarpie pieniądze na budownictwo komunalne i społeczne.
Powinniśmy równać do krajów, w których działają już pewne rozwiązania. Na przykład do Austrii. Wiedeń to jedno z najlepszych miast do życia właśnie dlatego, że ma superofertę mieszkaniową, przez co zupełnie inaczej możesz planować swoje życie.
Byłem też ostatnio u kumpla w Hamburgu. W miejscu, gdzie jest rewitalizowana cała dzielnica portowa. Stoi tam wspaniała filharmonia za prawie miliard euro. Piękny budynek, ale ważne jest to, że przy okazji filharmonii zrewitalizowano też całą dzielnicę, bo wcześniej ten teren poprzemysłowy był praktycznie wymarły. Było pusto, tylko krzaki tam przelatywały, jak wiatr zawiał. A teraz dzielnica zaczęła żyć. Po pierwsze przez filharmonię, a po drugie przez wybudowaną dzielnicę mieszkaniową. Oczywiście ze żłobkami, szkołami, sklepami itd. Co ważne, to nie był prywatny projekt, tylko partnerstwo publiczno-prywatne. Dzięki temu są tam też normalne mieszkania komunalne. To była świadoma decyzja władz, która nie chciała doprowadzić do gentryfikacji społecznej. Zależało jej na tym, żeby mieszkania były kupowane nie tylko przez bogatych, ale przez wszystkich.
Nieruchomości to oczywiście poważny temat, bo dach nad głową to jedna z podstawowych potrzeb każdego człowieka. Ale naszym zdaniem ten temat bywa zbyt często sprowadzany tylko do zasad ekonomii, wykresów, opasłych raportów. To oczywiście są ważne elementy, ale jednak w środku tego wszystkiego jest człowiek, jego potrzeby i otaczająca go rzeczywistość. Czasami w dyskusji tego brakuje, podobnie jak nieco większego dystansu.
Widzę, że w nieruchomościach jest duży potencjał humorystyczny. Pewnie sami też zauważyliście, że od czasu do czasu rysuję w tym temacie, że można podejść do tego nieco luźniej. Szczególnie wiralowy był wspomniany już rysunek z czereśniami i robaczkami. Spodobał się za pierwszym razem, ale jak zrobił drugie kółko – bo ponownie go opublikowałem – to również.
Kiedy więc dostałeś od nas maila, to co sobie pomyślałeś?
Nieruchomości? Dobry temat. Bardzo gorący szczególnie dla millenialsów. Ludzie w moim wieku dużo mówią o mieszkaniach, domach. Żyją tym, bo albo się przeprowadzają, albo rodzą im się dzieci, albo robią remonty. Ja też cały czas gadam o tym ze szwagrem. On z kredytem, ja z kredytem, więc tak sobie rozmawiamy, co tam słychać w polityce mieszkaniowej i ze stopami procentowymi.
***
Od października rysunki Andrzeja Rysuje również na kanałach Nieruchomosci-online.pl. Jego celne komentarze będą towarzyszyć naszym materiałom poświęconym aktualnej sytuacji na rynku nieruchomości.