Nieruchomosci-online.pl - Tu zaczyna się dom tu zaczyna się dom

  • Blog
  • Budowa i remont
  • Wzięli sprawy w swoje ręce, czyli jak mieszkańcy „naprawili” zaniedbane podwórko – KATOWICE

Wzięli sprawy w swoje ręce, czyli jak mieszkańcy „naprawili” zaniedbane podwórko – KATOWICE

Marcin Sójka

fot.: Agnieszka Wojdowska

W miastach na całym świecie mieszkańcy i lokalni społecznicy biorą sprawy w swoje ręce, przekształcając zaniedbane przestrzenie w oazy zieleni i miejsca spotkań społeczności. W Polsce również można zaobserwować ten pozytywny trend. Rozmawiamy z inicjatorami i wykonawcami tych projektów, aby dowiedzieć się, co udało im się osiągnąć, jakie napotkali wyzwania i z czego są najbardziej dumni.

O tym, jak powstawało Zielone podwórko znajdujące się pomiędzy ulicami Kościuszki, Szeligiewicza, Narcyzów i Różaną w Katowicach, opowiada Agnieszka Wojdowska, inicjatorka, organizatorka i wykonawczyni prac rewitalizacyjnych.

Grażyna Szczurkowska, Małgorzata Listwan, Agnieszka Wojdowska, Maciej Wojdowski fot. Jakub Skinderowicz

Co skłoniło Was do podjęcia inicjatywy rewitalizacji podwórka? Jakie były początki Waszego projektu?

Nasze podwórko od zawsze było zielone, choć na przestrzeni lat zmieniały się jego funkcje, to w pewnym momencie, po prostu przestało spełniać swoją rolę. Na początku był tu mały plac zabaw, bo kiedyś działało tu również przedszkole. Kiedy zostało ono zlikwidowane, zabrano też huśtawki. W zamian pojawiła się jakaś piaskownica, ale dzieci z biegiem lat dorosły i miejsce to stało puste. Generalnie przestrzeń wokół stawała się coraz bardziej zaniedbana.

Nowe życie podwórka zaczęło się od tego, że moja sąsiadka próbowała je troszkę upiększyć. W oponach nasadzała kwiatki i wkopywała krzewy ozdobne, ale z różnym skutkiem… Bo albo jej ktoś to samochodem rozjechał, albo jakiś pies zniszczył.

Wśród mieszkańców panowało przeświadczenie, że jeśli ogrodem zajmuje się jedna osoba, to można powiedzieć, jest to niczyje? Nikt nie szanował tej pracy?

Trochę tak było. Trudno nawet ocenić, dlaczego tak się działo. W każdym razie postanowiłam do tego dołączyć. Zaczęłyśmy od tej starej piaskownicy – po prostu wstawiliśmy do niej kwiaty w donicach. Potem przekopaliśmy z mężem kolejny fragment, który zaadaptowaliśmy stricte pod kwiaty. Dookoła była stara, zmizerniała zieleń, gdzieś powygryzany żywopłot, zniszczona trawa. Na początku nie wyglądało to imponująco, ale zaczęło się coś dziać i ludziom zaczęło się to podobać. Przechodzili sąsiedzi, pomagali, dorzucali 50 zł, mówiąc: „To kupcie jeszcze jakieś kwiaty”. Oczywiście, były też pytania: „A po co to robić? A to na pewno się nie uda…”. Ale się udało.

Jak lokalna społeczność zareagowała na Waszą inicjatywę? Czy otrzymaliście wsparcie od sąsiadów? Czy kiedy ogród zaczynał nabierać barw i sąsiedzi widzieli efekty, to jednak ich podejście się zmieniło, przekonali się do Waszego pomysłu?

Wszyscy tu wiedzieli, że my nie popuścimy, że jak zaczęliśmy to robić, to już będziemy ciągnąć sprawę. Więc zaczęli się powolutku włączać.

Na jakie trudności się natknęliście, kiedy zaczynaliście prace?

Prawda jest taka, że tu jest w ogóle bardzo trudny teren. Przez lata był tu tylko ugór, bardzo trudno było to zaadaptować na ogródek. Zupełny przypadek sprawił, że zaczęliśmy działać bardziej „na poważnie”.

Po kolejnym rozjechaniu roślin przez samochód, poprosiłam Komunalny Zakład Gospodarki Mieszkaniowej o zainstalowanie słupka. Kiedy przyszedł pracownik z KZGM i zobaczył, co my tu robimy, jego pierwszym pytaniem było: „Kto wam na to pozwolił?”.

Odpowiedziałam wtedy zaczepnie, że miasto jest własnością mieszkańców, a jeśli tak, to jakaś ułamkowa jego część to również mój grunt i nie muszę nikogo pytać o zgodę. Wtedy on się roześmiał i podpowiedział, żebym napisała wniosek o inicjatywę lokalną.

Wówczas dowiedziałam się, czym inicjatywa lokalna jest. Po rozmowie z najbliższymi sąsiadami, którzy mi pomagali, postanowiliśmy: złóżmy ten wniosek razem i zróbmy to podwórko całe. I tak napisałam projekt tej inicjatywy i wygraliśmy, to znaczy dostaliśmy dofinansowanie.

Ogród wygląda bardzo profesjonalnie. Skąd czerpaliście inspiracje i pomysły na zagospodarowanie przestrzeni?

Kiedy zaczynaliśmy, nie było na kim się wzorować, bo po prostu nie istniały takie ogródki. Projekt zrobiłam sama. Wiedziałam, że musi być część wypoczynkowa, czyli trawnik. Musi być trochę drzewek, żeby było trochę cienia. Muszą być ławeczki. Ale musi być też część kwiatowa, bo ona najwięcej radości dawała ludziom, ona jest najbardziej kolorowa.

Ogrodnictwem zaraziła mnie moja mama. Odkąd pamiętam, to był jej sposób na relaks. Jako nastolatka nie rozumiałam, gdzie w tym przyjemność. Moja pasja przyszła z wiekiem, genów się przecież nie oszuka.

Oczywiście, wymagało to ode mnie zdobywania wiedzy na temat roślin. Podpierałam się więc fachowymi czasopismami, żeby spojrzeć, jak się aranżuje, jak się sadzi tę roślinność, w jakich miejscach, czy w słońcu, czy w cieniu, która się przyjmie, bo – pamiętajmy – mieszkamy w centrum miasta, to jest Śródmieście. Są tu też zanieczyszczenia, nie wszystkie rośliny dobrze się tu czują. Nie uniknęłam błędów, były rośliny, z którymi musiałam się rozstać, bo nie potrafiłam ich opanować, gdyż okazywało się, że są bardzo inwazyjne. Z biegiem lat zastępowałam też rośliny jednoroczne wieloletnimi, ale to wynikało z tego, że też nabywałam doświadczenia w ich pielęgnacji. Stąd się pojawiły róże.

Czyli pewnie teraz kwitną.

Tak, teraz właśnie kwitną. Pojawiły się też liliowce. Dochodzą nowe rośliny albo się rozrastają tak, że trzeba rozsadzać. Taka jest kolej rzeczy, ogród cały czas się zmienia, aranżuje na nowo.

Czy otrzymaliście pomoc lub wsparcie od innych organizacji, instytucji czy firm?

Współpraca z KZGM była super. Oni dali nam w zasadzie wolną rękę. Pamiętam, że powiedziałam wtedy, że zrobię tę inicjatywę, ale chcemy, żeby to była nasza inicjatywa. To znaczy nie dopuszczaliśmy sytuacji, że przyjdzie urzędnik i będzie nam mówił, że tak będzie lepiej, albo że inaczej ma to wyglądać. Na to się od początku nie zgadzaliśmy.

KZGM od początku akceptował taką współpracę. Więc sama wyszukiwałam, jakie mają być ławki, jakie gatunki krzewów. Oczywiście, została wyłoniona firma, która wykonywała te najbardziej specjalistyczne prace na części wypoczynkowej: sadzenie drzew czy układanie trawnika z rolki. Ale już o część kwiatową zadbali mieszkańcy. I faktycznie było tak, że od 5 do 20 osób równocześnie pracowało tu codziennie przez chyba półtora miesiąca. Kiedyś policzyłam nasz wkład pracy – wyszło nam ponad 250 godzin prywatnego czasu, a były dni, że pracowaliśmy po 12 godzin non stop.

Ale jak przyjechało 6 ton ziemi i trzeba było ją rozsypać, to każdy, kto miał 2 zdrowe ręce, po prostu rzucił się do działania. A było też tak, że musieliśmy gonić z pracą, dlatego że procedury przedłużyły się i prace związane z inicjatywą lokalną ruszyły pod koniec lata. Musieliśmy się przecież wyrobić przed późną jesienią, tak żeby zdołały się nam te rośliny przyjąć. No ale udało się wszystko zrobić.

Jak już wpadliśmy w wir pracy, to były takie dni, że gotowałam pięciolitrowy gar żuru i wychodziłam z nim do robotników i sąsiadów. Jedliśmy go wspólnie na podwórku brudni i zmęczeni.

Jakie relacje nawiązaliście w trakcie projektu? Czy udało się zjednoczyć sąsiadów wokół wspólnego celu?

Razem pracowało nam się bardzo dobrze. Choć to mała społeczność, to jednak wcześniej wszyscy znaliśmy się raczej z widzenia, tylko na „dzień dobry”. Natomiast przy pracy poznaliśmy się bardziej, zaczęliśmy sobie mówić po imieniu, zacieśniliśmy więzi. Na koniec zrobiliśmy uroczyste otwarcie podwórka, oczywiście zaprosiliśmy wszystkich uczestników prac, czyli i sąsiadów, i urzędników, i firmę, która z nami pracowała.

Jak zmieniło się życie mieszkańców po zakończeniu projektu? Czy zauważyliście poprawę w relacjach sąsiedzkich?

Kiedy skończyliśmy rewitalizację, to podwórko zaczęło żyć. Spotykaliśmy się tu na kawce, czasami imieniny się obchodziło na podwórku czy urodziny, grillowaliśmy razem. Ktoś wpadł na pomysł, żeby zrobić śniadanie na trawie. W zimie ubieramy wspólnie choinkę. Nawet przez jakiś czas mieliśmy dla chętnych poranną gimnastykę.

Wcześniej każdy tylko tędy przemykał. Szedł wyrzucić śmieci i szybko wracał do domu. A teraz nie ma go 40 minut, bo po drodze sąsiad zapyta: „A co tam u ciebie?”, a zaraz jeszcze kolejny nawiąże rozmowę.

Pożyczamy też sobie książki. KZGM zainstalował nam skrzynkę do book crossingu – więc kto ma za dużo książek, wkłada przeczytane do skrzynki, a inni zabierają do domu. Ostatnio wystawiłam całą serię kryminałów, bo jestem ich fanką i już mi się na półkach nie mieściły – rozeszły się jak świeże bułki.

A pojawiało się coś w zamian?

Tak, pojawiają się inne rzeczy. Sama ostatnio znalazłam fajne wydanie Pana Tadeusza.

Mieliśmy też u siebie występ muzyków z Filharmonii Śląskiej w ramach programu „Filharmonia podwórkowa”. Wysłałam zgłoszenie, a oni wybrali nasze podwórko i koncert się odbył. Cały plac był wypełniony sąsiadami.

Gdybyśmy nie zaangażowali się w prace nad podwórkiem, do dziś byśmy się sobie tylko kłaniali i nie bardzo nawet wiedzieli, gdzie kto mieszka. A teraz możemy liczyć na pomoc sąsiedzką, czy w razie choroby, czy nawet w drobnych sprawach, czy usterkach.

Nasze relacje na pewno weszły na wyższy poziom i to wszystko pewnie by trwało do dziś. Niestety pandemia nam to trochę popsuła.

Mimo tego, że państwa relacje nieco straciły na sile, to czy jednak nadal czuliście potrzebę, aby ogród utrzymać w niepogorszonym stanie, żeby nadal dobrze wyglądał?

W międzyczasie, jeszcze przed pandemią, powstał problem – podwórko w sensie prawnym należy do miasta, ale wiadomo było, że trzeba o nie dbać. Wymyśliliśmy więc małą składkę na ten ogródek – 5 zł miesięcznie od mieszkania, wszyscy się zgodzili. To są małe pieniądze, ale w skali roku daje to jakieś 2 tys. zł. Dzięki temu mamy pieniądze na to, żeby kupić środki ochrony roślin, żeby wymieniać rośliny, żeby kupować cebulki. Zrzuciliśmy się na kosiarkę, kupiliśmy dodatkowe zbiorniki, bo w projekcie rewitalizacji ujęte zostały również tzw. mauzery po to, żeby podpiąć je pod rynny i zbierać wodę deszczową.

Powiedzmy sobie uczciwie, po tym wszystkim już by śladu nie było, gdyby nie ludzie, którzy po pierwsze się składają, a po drugie pomagają. A jeśli nie mogą pomóc, bo tych jest coraz mniej, to małymi gestami dają znać, że doceniają i kibicują. Mam dwie sąsiadki, które teraz najbardziej mnie wspierają – Grażynę Szczurkowską i Małgosię Listwan. Oczywiście, dziękuję wszystkim sąsiadom, ale im szczególnie, bo rzeczywiście bez ich wsparcia i organizacyjnego, i przy pracy, nie dałabym rady tego utrzymać. I oczywiście mojemu mężowi Maćkowi, który zawsze stoi za mną murem.

Jakie konkretne zmiany zaszły na Waszym podwórku dzięki Waszej pracy? Jakie są najbardziej widoczne efekty rewitalizacji?

Na pewno zmieniła się cała przestrzeń, nadaliśmy jej nowe funkcje. Z biegiem lat zauważyliśmy np. że pojawiają się tu ptaki, owady, których wcześniej nie spotykaliśmy. Zresztą w budkach, które powiesiliśmy, co roku mamy sikorki, przylatują kopciuszki i jerzyki, które zakładają tu gniazda. Wychowywaliśmy nawet sąsiedzko kawki. Żeby młode nie wychodziły na ulice, panowie straż trzymali, zaganiali te kawki, jak kury do kurnika. Pojawiły się szpaki. Przylatuje fruczak gołąbek, rzadki owad – dzienna ćma nazwana polskim kolibrem. Raz nawet pojawił się zając. Zmiana w przyrodzie, tak jak w naszych relacjach, jest zauważalna i to jest fantastyczne.

Na jakie trudności jeszcze napotykacie? Czy były momenty zwątpienia?

Skłamałabym, gdybym powiedziała, że zawsze jest idyllicznie. Zdarzają się nieporozumienia. Sąsiedzi też się zmieniają, ktoś się wyprowadza, ktoś się sprowadza. Nie zawsze ten nowy chce się dostosować do panujących obyczajów.

Problemem jest też to, że podwórko nie jest ogrodzone i każdy tu może wejść, a przychodzi z różnymi zamiarami. Zdarzało nam się już, że złapaliśmy kogoś na kradzieży tulipanów, które akurat kwitły. To są te momenty, kiedy faktycznie człowiek ma dość. Największy kłopot jest z zewnętrznymi użytkownikami, ale i wśród sąsiadów zdarzają się wpadki. Np. ktoś wyjdzie sobie z psem na trawnik, a za chwilę mama, która przyszła z dziećmi, rozkłada tam koc. Ciężko jest ludziom wytłumaczyć: Słuchaj, nie wyprowadzaj tutaj psa, bo za chwilę na trawniku, z którego korzystają mieszkańcy, w tym dzieci, jest wypalona dziura. Chcesz mieć tu ładnie? Chcesz, żeby twoje dziecko, twój wnuk miały gdzie wyjść, to szanuj, umówmy się na coś.

Sąsiedzi nie mają innych pomysłów na zaaranżowanie tej przestrzeni?

Oczywiście, są punkty sporne. W pewnym momencie pojawił się głos, że najlepiej zrobić tutaj miejsca parkingowe. Oburzenie zaangażowanych w rewitalizację sąsiadów było ogromne. Bardzo się z tego cieszę, bo tyle pracy, tyle wysiłku po prostu poszłoby na marne.

Co po czasie wydaje się Pani najtrudniejsze?

Najtrudniejsze jest, żeby nie zarzucić pomysłu i wytrwać w nim. Inaczej, w ogóle szkoda zaczynać i marnować pieniądze, zwłaszcza jeśli są one publiczne.

Czy byli chętni, żeby brać z Was przykład?

Miasto kilkakrotnie pokazywało nasze podwórko w różnych mediach, pisały też do mnie postronne osoby z pytaniem, jak to zrobiliśmy. W niedalekiej odległości od nas powstało kolejne podwórko zrewitalizowane trochę w innym charakterze, ale też przez sąsiedzką społeczność.

Co by Pani poradziła innym osobom, które mieszkają w kamienicach lub blokach i sami mają szarobure podwórka za oknami?

Żeby próbowali, absolutnie tak. Nie mogą się zrażać, muszą być twardzi w tym, niech szukają dofinansowania, różnych możliwości. Dużo urzędów miejskich prowadzi różne programy wsparcia czy budżet obywatelski, czy właśnie inicjatywy lokalne, może zielony budżet funkcjonuje w danym mieście, więc tych możliwości jest sporo. Czasami naprawdę wystarczy niewiele plus własny wkład pracy. Skrzyknąć się z sąsiadami, porozmawiać. Nie bać się ludzi. Najwyżej powiedzą „nie”, ale jak nie spróbujemy, to po prostu nie będziemy wiedzieć.

Czyli było warto?

Nawet na pewno było warto. To są fajne wspomnienia, bardzo miłe i mimo tych wszystkich negatywnych sytuacji, które się zadziały, to dalej uważam, że plusy przewyższają minusy.

Dziękuję za podzielenie się Waszą historią.

 

Poznaj inne historie z cyklu „Podwórka (od)nowa”:
Wzięli sprawy w swoje ręce, czyli jak mieszkańcy „naprawili” zaniedbane podwórko – POZNAŃ
Wzięli sprawy w swoje ręce, czyli jak mieszkańcy „naprawili” zaniedbane podwórko – OLSZTYN

 

Marcin Sójka

Marcin Sójka - Specjalista ds. marketingu w Nieruchomosci-online.pl

Zobacz także